sobota, 6 września 2014

Hotela Vagia i κρίσις oraz rebetiko!

Pierwsze dwie noce na wyspie spędzamy w hotelu Vagia. Zacisznym jak cała miejscowość o tej samej nazwie. Dopiero przy śniadaniu orientujemy się ilu ludzi tu mieszka. Nikogo jednak nie słyszeliśmy ani wieczorem, ani w nocy. Świadczy to o poziomie gości oraz o tym, że cały dzień spędzają aktywnie. Zresztą to już ostatnie dni greckich wakacji, niebawem dzieci pójdą do szkoły, a wyspa się wyludni. Pozostanie tylko niewielka grupka urlopowiczów z półwyspu i garstka obcokrajowców. Natomiast jeśli chodzi o hotelowe śniadanie - doskonałe! Z rodzimymi, rodzinnymi wypiekami właścicielki hotelu. Z dobrą ostrą fetą. Z kilkoma rodzajami konfitur domowej roboty. Podobne można dostać tylko w małych B & B w Afryce Południowej. A moja ulubiona to tradycyjnie gorzka pomarańcza.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Siedzimy na zadaszonym tarasie, obrosłym kącicierniem. Kącicierń? To chyba lepsza już nazwa łacińska: Bougainvillea spectabilis. Tym bardziej, że kwiecie w... rozkwicie.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Na parceli Hotelu Vagia wykorzystano różne zakamarki, kąty, by stworzyć zaciszne, niemal romantyczne miejsca. Niektóre są bardzo słodkie. Inne przesłodzone, jak baklawy z cukierni w niedalekiej miejscowości Vathi; no może z wyjątkiem tych o smaku pomarańczowym. Dopiero drugiego dnia orientuję się, że w tym szaleństwie jest metoda i że te przytulne gniazdka zrobiono głównie pod kątem cienia. Niezależnie od pory dnia zawsze w otoczeniu hotelu można znaleźć cień, nawet przesiadając się z jednego miejsca na drugie. A poza tym: oni wiedzą, że goście chcą robić zdjęcia i kreują takie miejsca świadomie. Można byłoby zrobić całe studium hotelu i jego otoczenia.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. E. Roth)
Najciekawsze, że w tle nie ma dźwięków greckiej muzyki, takiej nowokomponowanej, zmacdonaldyzowanej tradycji jak w większości tego typu miejsc. Tylko jazz. Chyba się nie przesłyszałem - John Coltrane, bo to charakterystyczne brzmienie jest najpewniej jego. Coltrane w hotelu na greckiej wyspie trochę zaskakuje. Więc zamiast antycznej rytmiki, zamiast synkopy pewna atonalność? W przedziwny sposób pasuje to jednak do mojego nastroju, do wnętrza hotelu i do najbliższego otoczenia. Niewymuszona muzyka, lekka, ale zarazem wypracowana, przetrenowana, dorobiona. Taka tancerka, baletnica, którą podziwiamy na scenie, nie myśląc o godzinach jej ćwiczeń, pocie pod pachami, bólu w palcach, urazach... Sama zwiewność - oto, co otrzymujemy. To Coltrane. Od niechcenia. Taki "niby od niechcenia". Jak to mówią - najlepsza jest dobrze przygotowana improwizacja. Na tarasie Hotelu Vagia smakuje szczególnie.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
W hotelu mamy kontakt z Panayiotisem, synem Marii, właścicielki przybytku. Panayiotis jest menedżerem hotelu, ale także kelnerem i niemal, przyjnamniej dla nas, kaowcem, gdyż każda rozmowa z nim, a i on, i my jesteśmy do niej chętni, jest sama w sobie rozrywką. Pracował dla różnych firm, koncernów, ale w kryzysie stracił pracę i wrócił do mamusi. Nie, nie w tym znaczeniu, skądże znowu, choć jest mężczyzną w trzecim dziesiątku życia i mógłby już "wracać do mamusi". Ale wrócił do domu nie z powodu rozstania z przyjaciółką, notabene Polką. (Dlaczego o tym wspominam, czy ma to znaczenie, że był w związku z Polką i z nią się rozstał? [ale zaraz Polką jest też żona George'a, który zawiaduje domem wynajętym przez nasze znajome, do którego się przeniesiemy z hotelu...] jakoś zapolszczyło się, zapiaszczyło nawet, w greckich związkach wokół nas, zostawiam jednak temat kontaktów grecko-polskich, w tym zakresie może okazać się grząski.)

(fot. J. Koch)
Do mamy wrócił też drugi syn Marii, brat Panayiotisa. Był stewardem w liniach lotniczych. Tak naprawdę to Maria już od dłuższego czasu namawiała synów do powrotu. Prosiła, aby po śmierci ojca pomogli jej prowadzić hotel. Ale obaj mieli dobre i dobrze płatne zajęcia. Przyszedł kryzys. Zmienił wszystko. Kryzys spełnił marzenia matki. Po prostu κρίσις.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Do Panayiotisa mówimy Notice. On sam o sobie tak mówi. I znajomym gościom pozwala tak do siebie mówić. Zaliczamy się do tego grona dzięki naszym z kolei znajomym. Zapewne to zniekształcona przez obcokrajowców wersja jego imienia, głównie końcówka. Sam Notice sepleni, ale okazuje się, że mówi bardzo dobrze po angielsku. Może nie fonetycznie, ale ma bardzo bogate słownictwo, żartuje, nawet szarżuje frazeologicznie i często dodaje na końcu frazy "for God's sake". Po kilku dniach, już po przeprowadzce, zachodzimy do hotelu. Rozmawiamy o planowanej kolacji, której normalnie tutaj nie serwują - tylko na specjalne zamówienie. Omawiamy menu dla dziesięciu osób. Notice obiecuje sprowadzić lokalną retsinę. Wywiązuje się dyskusja o poszczególnych potrawach. Jakieś nieporozumienie. Notice wyjaśnia, że przygotują taką kolację jak w greckiej rodzinie. I kończy wywód: "We don't sell accomodation, we sell culture. For God's sake."

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Przy okazji rozmawiam z nim o jazzie. Dowiaduję sie o bardzo ciekawym nurcie w greckiej muzyce z okresu międzywojnia - rebetiko, które powstało po tzw. katastrofie małoazjatyckiej - przegranej wojnie z Turcją w 1922 roku i przybyciem do Grecji setek tysięcy uchodźców. Rebetiko porównują z fado lub tangiem argentyńskim. Czasem mówi się o greckim bluesie, albo piosenkach uliczników, bandytów czy uchodźców. Ale jak każde porównanie także i to kuleje, choć rozumiem intencję - chodzi o atmosferę odmiennego, zamkniętego i zmarginalizowanego środowiska, gdzie ten rodzaj muzyki powstawał, chodzi o tematykę związaną z refleksją prostych ludzi nad ich losem, tęsknotami, marzeniami, wreszcie o przekraczanie społecznych czy obyczajowych granic, bo muzycy np. palili haszysz i często o tym śpiewali. Używki tej zakazano w Grecji dopiero w 1937 roku.





Dla mnie rebetiko jest małym odkryciem. Pamiętam swój zachwyt, kiedy przd kilku laty na wyspie Samos kupiłem płytę z nagraniami lokalnej muzyki, autentycznej, niepokojącej, z wyraźnymi wpływami orientalnymi, nie tylko tureckimi. Podobnie odczuwam rebetiko, które do tej pory jakoś mi umknęło, omijało mnie. Notice przegrywa mi na pendrive'a nie tylko swoje jazzowe mp3 (ciekawy indywidualny zestaw), ale także szereg przykładów rebetika. Po powrocie do domu przesłuchuję zafascynowany. W następnych dniach googluję. I nagle Grecja odsłania swoje kolejne oblicze.




środa, 3 września 2014

"Byron"

Hotel ma romantycznie wdzięczną nazwę - "Byron".

(fot. J. Koch)
W hotelu „Byron” Byron nie mieszkał. Przebywał natomiast niedaleko, kwartał dalej, w pobliskim klasztorze (zanim zmarł na zarazę w Mesolongi). Oba budynki - hotel i klasztor - znajdują się w dzielnicy Plaka. To najstarsza część Aten, pominąwszy rzecz jasna antyczne ruiny. Całe miasto jest dość brzydkie, jak piszą w przewodnikach. Faktycznie, brudne od smogu budynki, nagromadzone z typową dla całego basenu morza Śródziemnego niefrasobliwością, nie budzą zachwytu, ale czyż nie można tego samego powiedzieć o wielu innych stolicach? (Przez moment pomyślałem o paryskich blokowiskach...). Ateny nie budziły zachwytu podczas mojego poprzedniego pobytu i nie budzą także teraz. Plaka, ukazująca na przemian swoje dziewiętnastowieczne rezydencjalne oblicze i zwykłą wiejską fizjonomię, odbija się na tym tle dość korzystnie. I tyle można powiedzieć.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
To, co mile zaskakuje, to wszechobecność Akropolu. To zupełnie jak z Górą Stołową w Kapsztadzie: zanim się zorientujesz w kierunkach i układzie ulic, wydaje ci się, że gdzie nie spojrzysz, jak się nie obrócisz - wszędzie jest ta góra! W Place i w granicznej dzielnicy Monastiraki bywa podobnie.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
W sumie cały ten obszar to szereg wąskich uliczek, sporo zaułków, kościółków, jakaś starożytność odgrodzona od współczesności metalowym płotem, gdzieniegdzie interesująca perspektywa stworzona nie tyle ręką planisty czy architekta, ale koleją dziejów. Reszta to ciągi sklepów z badziewiem dla turystów, gdzie kuchenne ściereczki z motywem oliwek i same oliwki zapakowane w plastikowe woreczki vacuum wydają się szczytem elegancji. A za tym ciągiem sklepów szeregi restauracyjek z namolnymi naganiaczami: wszystko tradycyjne, wszystko do kwadratu greckie, wszystko dawne, ale i świeże zarazem. Plaka jest chyba bardziej turystyczna. Może to ze względu na pobliskie wejście na Akropol, a może wrażenie takie powstaje przez jej względne wyizolowanie? Monastiraki są bardziej wymieszane, turystyczne i bardziej lokalne zarazem, bo bliższe zwykłym Atenom. Tamtejsze sklepy w najbliższym otoczeniu wzgórza to typowy wschodni bazar: trochę większe Sarajewo, albo miniaturka Stambułu, jak kto woli. Jednym słowem Bałkany.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Hotel „Byron” istnieje już trzydzieści kilka lat. Przedtem mieścił się tu komisariat greckiej policji, opowiada mi właścicielka. Na trzecim piętrze - w pokoju, który wbrew hotelowej logice, chyba dla niepoznaki, zaczyna się od czwartego, a nie od trzeciego dziesiątka - swój gabinet miał komendant. Tak w każdym razie podejrzewam, bo stąd jest najlepszy widok na Akropol, więc sądzę, że szef komisariatu tu właśnie się usadowił. Dlatego i my zasiedliliśmy na cztery noce pokój numer 45. Myślałem, że zdjęcia na stronie internetowej hotelu kłamią. Tak bywa na ogół. Ale nie tym razem. Okazało się, że fotografie w Internecie nawet w połowie nie oddają widoku na wzgórze z naszego pokoju. Pierwszej nocy, kiedy umordowani podróżą, czekaniem na lotnisku i późną porą, weszliśmy do pokoju, zaniemówiliśmy. Dobrze było dopłacić do tego widoku.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)

A tak z Akropolu prezentuje się Plaka w rejonie hotelu "Byron".

(fot. J. Koch)
Po Place i po Monastirakach można chodzić i oddzielać to, co turystyczne od tego, co tutaj żyje. Swoim rytmem, dyktowanym porami roku i historycznymi okresami. Chodzę i robię zdjęcia. Tu i tam. Rano i wieczorem. Czasem trzeba zadrzeć głowę, by odkryć interesujące frontony niektórych domów, czasem natrafić na przypadkową okazję. Grecja wydaje się przewidywalna. Ale zaskakuje.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)


niedziela, 31 sierpnia 2014

Widmo krąży po Śródziemnomorzu

Widmo krąży po Śródziemnomorzu.
Widmo buta.
To "Wojas".
Mój.

(fot. J. Koch)
But to klasyczny. Zapewne z czasem byłby kultowy, gdyby nie zaprzestano jego produkcji, przedwcześnie nie przestawiono się na modową stylizację. Zamiast podążać za trendami, trzeba je wytyczać. Zamias gonić - wyprzedzać, itp. itd. i etc. Teraz firma, jak to się mówi, "profiluje się". Wchodzi na rynek szeroko, ale podeszwa cienka. Wchodzi, ale niestety nie z przytupem, bo głównie czółenkiem damskim i trzewiczkiem męskim. Nie powiem - ładnie wyglądają, ale co komu przeszkadzał klasyczny "Wojas"? Dlaczego u nas jedno musi wykluczać drugie? Albo - albo.

(fot. J. Koch)
Moje "Wojasy" były wszędzie: na Górze Stołowej i na Meteorach, w ruinach Wielkiego Zimbabwe i ruinach Akropolu, na plaży w Hadze i w Paternoster, podążały śladami Chopina na Majorce i Debrota na Bonaire. Wszędzie zdały egzamin. W RPA regularnie budziły uznanie: "O. masz południowoafrykańskie velskoene!" "Nie, to polskie buty!" - odpowiadałem przyjmując patriotyczną pozę.

(fot. J. Koch)
Tuż za mną, na wypolerowanych przez turystów kamieniach Akropolu, wyłożył się jakiś młody Holender. Przyziemił z głuchym odgłosem. Niczym posąg strącony z cokołu. Ikona stylu leżała bezradnie na skale jak upadłu motyl. Co tam motyl - młodzieniec wykonywał bosymi kończynami bezradne ruchy niczym Gregor Samsa. Ideał sięgnął bruku. Klapek poleciał w powietrze i zrobił samoistne salto zaraz po tym jak jego właściciel  fiknął kozła. Rodak klapkowicza - może znajomy, a może i obcy - rzucił przez ramię po niderlandzku: "O! Jesteś zuch, w japonkach!"

(fot. J. Koch)
Moim zaimpregnowanym "Wojasom" nie dały rady fale Bałtyku, ani Atlantyku. Kiedyś już miałem się z tymi butami pożegnać, najpierw z kolorem khaki, by przejść na czarny model, potem odejść w ogóle od tego "Wojasa". Miały zejść na plan drugi - roboczy; nawet trzeci - ogrodowy. Ale kiedy na stokach Magaliesberge mój południowoafrykański przyjaciel szpetnie się ślizgał, a ja nic a nic, przyczepiony byłem do skały jak jaki człowiek-pająk, przeprosiłem się z butami. Jeszcze się nie wysłużyły. Na kolejną podróż zasłużyły.


czwartek, 28 sierpnia 2014

Rytuał

W Atenach stoję przed grobem nieznanego żołnierza. I nagle dociera do mnie prosta prawda o symbolach. Nie wiem, czy to przez historyczny kostium wartowników (podobno strój górali wystylizowany w dziewiętnastym wieku). Nie wiem, czy to przez ich wyreżyserowane, niemal pantomimiczne ruchy (podobno nadal rekrutują się spośród wysokich, odpowiednio zbudowanych greckich górali). Nie wiem, czy to przez teatralną obcość rytuału (podobno od pokoleń wciąż taki sam). Dwanaście lat temu oglądałem zapewne to samo przedstawienie, choć z innymi aktorami i innymi widzami, włączając w to mnie - dzisiaj innego niż wówczas.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Zmiana warty nigdy jeszcze i nigdzie nie nastroiła mnie tak refleksyjnie, jak teraz przed budynkiem parlamentu w Atenach. Mimo męczącego jednostajngo upału, a może dlatego? Mimo tłumu równie męczących turystów, a może właśnie dlatego? A może samoistny Verfremdungseffekt?

(fot. J. Koch)
Charlie Chaplin w jednym z filmów gra klasyczną ofermę: stojąc przed dowódcą nie potrafi utrzymać karabinu, ani dotrzymć kroku, kiedy oddział rusza. Ot, taki wojak Szwejk, jeszcze bardziej groteskowy, slapstickowy niż u czeskiego pisarza, bo nie tylko pozbawiony poczciwej naiwności, ale starający się jakoś nagiąć do panujących reguł, aczkolwiek efektem tych starań jest na ogół porażka. Ale przecież to nie z niego powinniśmy się śmiać, tylko z całej reszty! Nie z tego, któremu nie udaje się dotrzymać kroku, tylko z tych, którym się to wbrew naturze udaje! Z tych, co robią wszystko na komendę, poruszają się nienaturalnym krokiem, przemieszczają w dziwnie zorganizowanym rytmie należy się śmiać. Śmieszy przecież to, co odbiega od reguły. Wprawdzie film pokazuje Chaplina jako outsidera, ale de facto od reguły odbiega nie żołnierska oferma, lecz cały musztrowany oddział, wojsko jako takie. Owa "oferma" rusza się przecież normalnie, w każdym razie swoim naturalnym tempem, trybem dyktowanym przez własną fizyczność począwszy od natręctw skończywszy na temperamencie. To jest normalna ludzka miara. Od normy odbiega przecież to, że kilkudziesięciu facetów robi to samo na dany znak. I to winno śmieszyć. A także napawać zgrozą. I żadna to pociecha, że nie tylko wojskowy dryl jest emanacją zunifikowanego sposobu myślenia, że mentalności tej wcale nie mniej w świecie cywilów.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Ale doświadczenie greckie bynajmniej nie ogranicza się do tej refleksji. Patrzę na czerwone fezy opatrzone czarnym frędzlem, długim niczym koński ogon. Przyglądam się drewnianym, podkutym butom z dużym fikuśnym pomponem jak na bamboszu. Podziwiam strój w kolorze khaki, który kontrastuje z czerwonymi fezami powyżej, a poprzez plisowaną spódniczkę pięknie łączy się z bielą pończoch poniżej. Przez obiektyw widzę, że to raczej getry, wełniane getry, nie pończochy. To w tych, na pierwszy rzut oka dziwnych strojach prezentują się gwardziści elitarnego oddziału. Co ciekawe, niemal wszystkie ruchy wykonują indywidualnie, a jeśli we dwóch, to najczęściej w lustrzanym odbiciu.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Zupełnie rozbrajające jest matkowanie gwardzistom, zwanym tutaj evzonami, przez innych żołnierzy, którzy ich nie pilnują, tylko doglądają, to właściwsze słowo. Świadomie piszę "matkowanie", bo jest w tym jakaś szczególna troska. Żołnierze w niebieskich beretach podchodzą do prezydenckich gwardzistów. Stają blisko, twarzą w twarz z wartownikiem, o coś pytają, nachylając się jak spowiednicy. Ocierają każdemu twarz z potu - każdemu jego własną chustą. Nieco zakrywają ich przed wzrokiem obserwatora. Poprawiają na głowach fezy i układają ich długie frędzle, także frędzle umieszczone pod kolanami. Korygują położenie karabinu, ustawiają bagnet na broni. Układają fałdy sukienki przywracając im regularność. Czuję, że troska o kolegów ma nie tylko matczyny wymiar. Gwardziści są symbolem. Żołnierze dbają o symboliczny wymiar, także ścierając im pot ze skroni i ustawiając w wygodniejszej pozycji. Cały rytuał powtarza się co godzinę. Dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Równie ważne jest dla tych strażników stałe kontrolowanie turystów. Ci ostatni mogą sobie zrobić zdjęcie z gwardzistą, ale tylko pojedynczo. Co rusz jednak ktoś próbuje sobie strzelić fotkę familijną. Żołnierze w błękitnych beretach ze stoickim spokojem, choć stanowczo, upominają turystów, zaprowadzając pewien porządek w kłębiącej się pstrokatej ludzkiej masie. O dziwo, mają od razu posłuch u tej międzynarodowej cywilbandy, która poddaje się poleceniom.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Właśnie w tym miejscu i ze względu na wyobcowujący i zadziwiający obserwatora rytuał, i ze względu na żołnierzy matkujących gwardzistom, i dlatego, że wszystkich ich z dystansu pilnują skryci w cieniu pobliskich oleandrów policjanci (a może to antyterroryści, bo mają spartańskie nagolenniki i wyposażeni są jak na wojnę?) - z wszystkich tych i innych powodów dociera do mnie prawda o symbolicznym znaczeniu tanecznych ruchów wykonywanych przez grobem nieznanego żołnierza oraz przez pałacem prezydenckim. Emanacja władzy, wyobrażenia o wspólnocie narodowej, re-konstruowanie ciągłości historycznej...

(fot. J. Koch)