niedziela, 31 sierpnia 2014

Widmo krąży po Śródziemnomorzu

Widmo krąży po Śródziemnomorzu.
Widmo buta.
To "Wojas".
Mój.

(fot. J. Koch)
But to klasyczny. Zapewne z czasem byłby kultowy, gdyby nie zaprzestano jego produkcji, przedwcześnie nie przestawiono się na modową stylizację. Zamiast podążać za trendami, trzeba je wytyczać. Zamias gonić - wyprzedzać, itp. itd. i etc. Teraz firma, jak to się mówi, "profiluje się". Wchodzi na rynek szeroko, ale podeszwa cienka. Wchodzi, ale niestety nie z przytupem, bo głównie czółenkiem damskim i trzewiczkiem męskim. Nie powiem - ładnie wyglądają, ale co komu przeszkadzał klasyczny "Wojas"? Dlaczego u nas jedno musi wykluczać drugie? Albo - albo.

(fot. J. Koch)
Moje "Wojasy" były wszędzie: na Górze Stołowej i na Meteorach, w ruinach Wielkiego Zimbabwe i ruinach Akropolu, na plaży w Hadze i w Paternoster, podążały śladami Chopina na Majorce i Debrota na Bonaire. Wszędzie zdały egzamin. W RPA regularnie budziły uznanie: "O. masz południowoafrykańskie velskoene!" "Nie, to polskie buty!" - odpowiadałem przyjmując patriotyczną pozę.

(fot. J. Koch)
Tuż za mną, na wypolerowanych przez turystów kamieniach Akropolu, wyłożył się jakiś młody Holender. Przyziemił z głuchym odgłosem. Niczym posąg strącony z cokołu. Ikona stylu leżała bezradnie na skale jak upadłu motyl. Co tam motyl - młodzieniec wykonywał bosymi kończynami bezradne ruchy niczym Gregor Samsa. Ideał sięgnął bruku. Klapek poleciał w powietrze i zrobił samoistne salto zaraz po tym jak jego właściciel  fiknął kozła. Rodak klapkowicza - może znajomy, a może i obcy - rzucił przez ramię po niderlandzku: "O! Jesteś zuch, w japonkach!"

(fot. J. Koch)
Moim zaimpregnowanym "Wojasom" nie dały rady fale Bałtyku, ani Atlantyku. Kiedyś już miałem się z tymi butami pożegnać, najpierw z kolorem khaki, by przejść na czarny model, potem odejść w ogóle od tego "Wojasa". Miały zejść na plan drugi - roboczy; nawet trzeci - ogrodowy. Ale kiedy na stokach Magaliesberge mój południowoafrykański przyjaciel szpetnie się ślizgał, a ja nic a nic, przyczepiony byłem do skały jak jaki człowiek-pająk, przeprosiłem się z butami. Jeszcze się nie wysłużyły. Na kolejną podróż zasłużyły.


czwartek, 28 sierpnia 2014

Rytuał

W Atenach stoję przed grobem nieznanego żołnierza. I nagle dociera do mnie prosta prawda o symbolach. Nie wiem, czy to przez historyczny kostium wartowników (podobno strój górali wystylizowany w dziewiętnastym wieku). Nie wiem, czy to przez ich wyreżyserowane, niemal pantomimiczne ruchy (podobno nadal rekrutują się spośród wysokich, odpowiednio zbudowanych greckich górali). Nie wiem, czy to przez teatralną obcość rytuału (podobno od pokoleń wciąż taki sam). Dwanaście lat temu oglądałem zapewne to samo przedstawienie, choć z innymi aktorami i innymi widzami, włączając w to mnie - dzisiaj innego niż wówczas.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Zmiana warty nigdy jeszcze i nigdzie nie nastroiła mnie tak refleksyjnie, jak teraz przed budynkiem parlamentu w Atenach. Mimo męczącego jednostajngo upału, a może dlatego? Mimo tłumu równie męczących turystów, a może właśnie dlatego? A może samoistny Verfremdungseffekt?

(fot. J. Koch)
Charlie Chaplin w jednym z filmów gra klasyczną ofermę: stojąc przed dowódcą nie potrafi utrzymać karabinu, ani dotrzymć kroku, kiedy oddział rusza. Ot, taki wojak Szwejk, jeszcze bardziej groteskowy, slapstickowy niż u czeskiego pisarza, bo nie tylko pozbawiony poczciwej naiwności, ale starający się jakoś nagiąć do panujących reguł, aczkolwiek efektem tych starań jest na ogół porażka. Ale przecież to nie z niego powinniśmy się śmiać, tylko z całej reszty! Nie z tego, któremu nie udaje się dotrzymać kroku, tylko z tych, którym się to wbrew naturze udaje! Z tych, co robią wszystko na komendę, poruszają się nienaturalnym krokiem, przemieszczają w dziwnie zorganizowanym rytmie należy się śmiać. Śmieszy przecież to, co odbiega od reguły. Wprawdzie film pokazuje Chaplina jako outsidera, ale de facto od reguły odbiega nie żołnierska oferma, lecz cały musztrowany oddział, wojsko jako takie. Owa "oferma" rusza się przecież normalnie, w każdym razie swoim naturalnym tempem, trybem dyktowanym przez własną fizyczność począwszy od natręctw skończywszy na temperamencie. To jest normalna ludzka miara. Od normy odbiega przecież to, że kilkudziesięciu facetów robi to samo na dany znak. I to winno śmieszyć. A także napawać zgrozą. I żadna to pociecha, że nie tylko wojskowy dryl jest emanacją zunifikowanego sposobu myślenia, że mentalności tej wcale nie mniej w świecie cywilów.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Ale doświadczenie greckie bynajmniej nie ogranicza się do tej refleksji. Patrzę na czerwone fezy opatrzone czarnym frędzlem, długim niczym koński ogon. Przyglądam się drewnianym, podkutym butom z dużym fikuśnym pomponem jak na bamboszu. Podziwiam strój w kolorze khaki, który kontrastuje z czerwonymi fezami powyżej, a poprzez plisowaną spódniczkę pięknie łączy się z bielą pończoch poniżej. Przez obiektyw widzę, że to raczej getry, wełniane getry, nie pończochy. To w tych, na pierwszy rzut oka dziwnych strojach prezentują się gwardziści elitarnego oddziału. Co ciekawe, niemal wszystkie ruchy wykonują indywidualnie, a jeśli we dwóch, to najczęściej w lustrzanym odbiciu.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Zupełnie rozbrajające jest matkowanie gwardzistom, zwanym tutaj evzonami, przez innych żołnierzy, którzy ich nie pilnują, tylko doglądają, to właściwsze słowo. Świadomie piszę "matkowanie", bo jest w tym jakaś szczególna troska. Żołnierze w niebieskich beretach podchodzą do prezydenckich gwardzistów. Stają blisko, twarzą w twarz z wartownikiem, o coś pytają, nachylając się jak spowiednicy. Ocierają każdemu twarz z potu - każdemu jego własną chustą. Nieco zakrywają ich przed wzrokiem obserwatora. Poprawiają na głowach fezy i układają ich długie frędzle, także frędzle umieszczone pod kolanami. Korygują położenie karabinu, ustawiają bagnet na broni. Układają fałdy sukienki przywracając im regularność. Czuję, że troska o kolegów ma nie tylko matczyny wymiar. Gwardziści są symbolem. Żołnierze dbają o symboliczny wymiar, także ścierając im pot ze skroni i ustawiając w wygodniejszej pozycji. Cały rytuał powtarza się co godzinę. Dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Równie ważne jest dla tych strażników stałe kontrolowanie turystów. Ci ostatni mogą sobie zrobić zdjęcie z gwardzistą, ale tylko pojedynczo. Co rusz jednak ktoś próbuje sobie strzelić fotkę familijną. Żołnierze w błękitnych beretach ze stoickim spokojem, choć stanowczo, upominają turystów, zaprowadzając pewien porządek w kłębiącej się pstrokatej ludzkiej masie. O dziwo, mają od razu posłuch u tej międzynarodowej cywilbandy, która poddaje się poleceniom.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Właśnie w tym miejscu i ze względu na wyobcowujący i zadziwiający obserwatora rytuał, i ze względu na żołnierzy matkujących gwardzistom, i dlatego, że wszystkich ich z dystansu pilnują skryci w cieniu pobliskich oleandrów policjanci (a może to antyterroryści, bo mają spartańskie nagolenniki i wyposażeni są jak na wojnę?) - z wszystkich tych i innych powodów dociera do mnie prawda o symbolicznym znaczeniu tanecznych ruchów wykonywanych przez grobem nieznanego żołnierza oraz przez pałacem prezydenckim. Emanacja władzy, wyobrażenia o wspólnocie narodowej, re-konstruowanie ciągłości historycznej...

(fot. J. Koch)


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Frrrr!

Prowincjonalności nie udało się LOT-owi przełamać. Określenie "narodowy przewoźnik" nabrało także znaczenia "krajowy", "mały". Z Warszawy nie zrobią portu przesiadkowego i mimo najszczerszych chęci nie będą generować dodatkowych zysków w kraju. Trudno się dziwić, bowiem firma ta jest non stop traktowana jako łup polityczny, którą zawiadują... eee, nie chce mi się nawet gadać, skoro trwa nadal typowy dla firmy administracyjny sposób myślenia, który jeszcze nie tak dawno temu nie dopuszczał lotów za granicę np. z Wrocławia czy Poznania i który doprowadził do tego, że nie krajowy przewoźnik organizuje tzw. doloty z polskich miast. Fruwamy więc z Berlina lub dolatujemy do Frankfurtu albo Monachium, a bo taniej, bo hotel przy porcie lotniczym wraz z garażem na dwa tygodnie wygodniejszy i tańszy niż gdziekolwiek w kraju przy lotnisku, a w końcu nawet jedzenie w terminalach frankfurckich tańsze niż na Okęciu. Jak to możliwe? No chyba nowy jakiś cud na Wisłą! W ostatecznym rozrachunku dla indywidualnego klienta liczy się cena w połączeniu z zaufaniem, więcej - z pewnością. Wielka i dobrze naoliwiona maszyneria Lufthansy daje poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Koniec i kropka.

(fot. J. Koch)

Podczas gdy u jednego żurawia, kanapki po 10 złotych polskich (i tak taniej niż na ziemi!), u drugiego jest (full) wypas. A obsługa chodzi raz po raz wśród pasażerów: a może jeszcze soczku, piwa, wina? I to po ciepłym posiłku. Wszystko z uśmiechem i jakąś taką komitywą... Znakomita większość stewardów i stewardes to nie ludzie bardzo młodzi. Zaskakuje to już podczas wchodzenia na pokład. To jak z dobrą stacją telewizyjną, amerykańską czy brytyjską: lektor czytający wiadomości jest w wieku średnim, a nierzadko nawet starszym. Nie chodzi tylko o ładną buzię i dobrą dykcję, ale też o prezencję i taką, która wiekiem doda czytanym wiadomościom powagi i obiektywizmu. W samolotach, choć wymogi pracy nieco inne niż w studiu czy redakcji, zasada podobna, też chodzi o dystynkcję, zaufanie, nawet o posłuch. Może w związku z tym, w Lufthansie dyscyplina większa? Wśród pasażerów, mam na myśli, bo ostatnio ze zdziwieniem spostrzegłem, wracając LOT-em z Brukseli, że rodacy - choć powinienem powiedzieć raczej 'ziomale' - wstają z miejsc, kiedy jeszcze samolot kołuje, mimo wyraźnych poleceń. Nasz człowiek wie lepi(ej)! LOT-owski steward musiał dwa razy upominać! To pewnie Ci sami, co na autobahnie jadą przepisowo, a wjeżdżając do Polski przeradzają się w szybkich i wściekłych.

Przeczytałem, com tam napisał... i pomyślałem o ironicznej wersji pewnego klasycznego wiersza niderlandzkiego o tęsknocie za Holandią. Współczesna przeróbka jest krótka: "Lepsza tęsknota niż Holandia". Czasem tak jest. Czasem w odniesieniu do innych krajów. Więc chyba czas już wziąć urlop. Od wszystkiego. No to frrrr!

(fot. J. Koch)