czwartek, 28 sierpnia 2014

Rytuał

W Atenach stoję przed grobem nieznanego żołnierza. I nagle dociera do mnie prosta prawda o symbolach. Nie wiem, czy to przez historyczny kostium wartowników (podobno strój górali wystylizowany w dziewiętnastym wieku). Nie wiem, czy to przez ich wyreżyserowane, niemal pantomimiczne ruchy (podobno nadal rekrutują się spośród wysokich, odpowiednio zbudowanych greckich górali). Nie wiem, czy to przez teatralną obcość rytuału (podobno od pokoleń wciąż taki sam). Dwanaście lat temu oglądałem zapewne to samo przedstawienie, choć z innymi aktorami i innymi widzami, włączając w to mnie - dzisiaj innego niż wówczas.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Zmiana warty nigdy jeszcze i nigdzie nie nastroiła mnie tak refleksyjnie, jak teraz przed budynkiem parlamentu w Atenach. Mimo męczącego jednostajngo upału, a może dlatego? Mimo tłumu równie męczących turystów, a może właśnie dlatego? A może samoistny Verfremdungseffekt?

(fot. J. Koch)
Charlie Chaplin w jednym z filmów gra klasyczną ofermę: stojąc przed dowódcą nie potrafi utrzymać karabinu, ani dotrzymć kroku, kiedy oddział rusza. Ot, taki wojak Szwejk, jeszcze bardziej groteskowy, slapstickowy niż u czeskiego pisarza, bo nie tylko pozbawiony poczciwej naiwności, ale starający się jakoś nagiąć do panujących reguł, aczkolwiek efektem tych starań jest na ogół porażka. Ale przecież to nie z niego powinniśmy się śmiać, tylko z całej reszty! Nie z tego, któremu nie udaje się dotrzymać kroku, tylko z tych, którym się to wbrew naturze udaje! Z tych, co robią wszystko na komendę, poruszają się nienaturalnym krokiem, przemieszczają w dziwnie zorganizowanym rytmie należy się śmiać. Śmieszy przecież to, co odbiega od reguły. Wprawdzie film pokazuje Chaplina jako outsidera, ale de facto od reguły odbiega nie żołnierska oferma, lecz cały musztrowany oddział, wojsko jako takie. Owa "oferma" rusza się przecież normalnie, w każdym razie swoim naturalnym tempem, trybem dyktowanym przez własną fizyczność począwszy od natręctw skończywszy na temperamencie. To jest normalna ludzka miara. Od normy odbiega przecież to, że kilkudziesięciu facetów robi to samo na dany znak. I to winno śmieszyć. A także napawać zgrozą. I żadna to pociecha, że nie tylko wojskowy dryl jest emanacją zunifikowanego sposobu myślenia, że mentalności tej wcale nie mniej w świecie cywilów.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Ale doświadczenie greckie bynajmniej nie ogranicza się do tej refleksji. Patrzę na czerwone fezy opatrzone czarnym frędzlem, długim niczym koński ogon. Przyglądam się drewnianym, podkutym butom z dużym fikuśnym pomponem jak na bamboszu. Podziwiam strój w kolorze khaki, który kontrastuje z czerwonymi fezami powyżej, a poprzez plisowaną spódniczkę pięknie łączy się z bielą pończoch poniżej. Przez obiektyw widzę, że to raczej getry, wełniane getry, nie pończochy. To w tych, na pierwszy rzut oka dziwnych strojach prezentują się gwardziści elitarnego oddziału. Co ciekawe, niemal wszystkie ruchy wykonują indywidualnie, a jeśli we dwóch, to najczęściej w lustrzanym odbiciu.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Zupełnie rozbrajające jest matkowanie gwardzistom, zwanym tutaj evzonami, przez innych żołnierzy, którzy ich nie pilnują, tylko doglądają, to właściwsze słowo. Świadomie piszę "matkowanie", bo jest w tym jakaś szczególna troska. Żołnierze w niebieskich beretach podchodzą do prezydenckich gwardzistów. Stają blisko, twarzą w twarz z wartownikiem, o coś pytają, nachylając się jak spowiednicy. Ocierają każdemu twarz z potu - każdemu jego własną chustą. Nieco zakrywają ich przed wzrokiem obserwatora. Poprawiają na głowach fezy i układają ich długie frędzle, także frędzle umieszczone pod kolanami. Korygują położenie karabinu, ustawiają bagnet na broni. Układają fałdy sukienki przywracając im regularność. Czuję, że troska o kolegów ma nie tylko matczyny wymiar. Gwardziści są symbolem. Żołnierze dbają o symboliczny wymiar, także ścierając im pot ze skroni i ustawiając w wygodniejszej pozycji. Cały rytuał powtarza się co godzinę. Dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Równie ważne jest dla tych strażników stałe kontrolowanie turystów. Ci ostatni mogą sobie zrobić zdjęcie z gwardzistą, ale tylko pojedynczo. Co rusz jednak ktoś próbuje sobie strzelić fotkę familijną. Żołnierze w błękitnych beretach ze stoickim spokojem, choć stanowczo, upominają turystów, zaprowadzając pewien porządek w kłębiącej się pstrokatej ludzkiej masie. O dziwo, mają od razu posłuch u tej międzynarodowej cywilbandy, która poddaje się poleceniom.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Właśnie w tym miejscu i ze względu na wyobcowujący i zadziwiający obserwatora rytuał, i ze względu na żołnierzy matkujących gwardzistom, i dlatego, że wszystkich ich z dystansu pilnują skryci w cieniu pobliskich oleandrów policjanci (a może to antyterroryści, bo mają spartańskie nagolenniki i wyposażeni są jak na wojnę?) - z wszystkich tych i innych powodów dociera do mnie prawda o symbolicznym znaczeniu tanecznych ruchów wykonywanych przez grobem nieznanego żołnierza oraz przez pałacem prezydenckim. Emanacja władzy, wyobrażenia o wspólnocie narodowej, re-konstruowanie ciągłości historycznej...

(fot. J. Koch)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz